Aktualności

Żużel jest jak choroba. Trudno się z niego wyleczyć

Aleksander Janas wiele lat pracował  jako sędzia zawodów żużlowych, ostatnio na meczach PGE Ekstraligi pełnił funkcję komisarza toru. W tym sezonie wrócił do szkolenia żużlowców. Od zawsze w zielonogórskim żużlu. Jako jeden z nielicznych nigdy nie podjął pracy w żadnym innym klubie.

Jak zaczęła się Pana przygoda z żużlem?
Miałem około 16, może 17 lat – wtedy nie było możliwości, żeby wcześniej zaczynać jazdę na żużlu. Zawsze lubiłem motory, podobały mi się. Tato miał swój motocykl, na którym czasami pozwalał mi jeździć, ale było mi mało i kombinowałem tak, by podczas jego nieobecności też pojeździć. Mieliśmy duże podwórko, wyciągałem ten motor i tak się akurat złożyło, że jeździłem w kółko – i to mi się bardzo spodobało, tak w mojej podświadomości zaczęło się to układać w żużel. W miejscu, gdzie mieszkałem, było słychać odgłosy jeżdżących motocykli - niosły się ze stadionu, dlatego ciągnęło mnie na Wrocławską, żeby chociaż pooglądać treningi. Byłem ciekaw, jak to się wszystko dzieje, że tak ślizgiem jadą i jak wchodzą z prostej w łuk, że to wymaga wielkiej odwagi i umiejętności – może siły. Kiedyś spotkałem się z kolegą ze szkoły i przy okazji nasunął się temat żużla i pomysł, żeby spróbować swoich sił – tak trafiliśmy do szkółki.

Łatwo było rozpocząć trenowanie na żużlu?
Zastanawiałem się oczywiście, czy nas przyjmą, jakie trzeba mieć umiejętności, czy się nadajemy. Nie byłem wysoki, dosyć szczupły i oglądając innych zawodników miałem wyobrażenie, że są dużo bardziej postawni, silni w tych skórzanych kombinezonach. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że im bardziej ktoś jest filigranowy, tym lepiej. Teraz zawodnicy chyba bardziej dbają o to, by pilnować diety i utrzymywać nieco mniejszą wagę. Mniejsze obciążenie dla motocykla, tym większa szansa, że ten sprzęt szybciej pojedzie przy odpowiednich ustawieniach. Po obejrzeniu całego treningu wypatrywaliśmy, który z tych panów, co dyrygują zawodnikami ma coś do powiedzenia, podeszliśmy do niego i trafiliśmy na pana Stanisława Sochackiego. Kazał nam przyjść do sali gimnastycznej, gdzie musieliśmy przejść test sprawnościowy. Bardzo mi ten test przypadł do gustu, były to łatwe dla mnie rzeczy, tym bardziej, że wcześniej uczęszczałem na zajęcia akrobatyczne i wszystkie ćwiczenia podczas testu wykonałem wzorowo. Trenerzy otwierali oczy ze zdumienia i stwierdzili, że się nadaję.

Rodzice bez problemu wyrazili zgodę na treningi?
Początkowo nie wiedzieli, że zacząłem treningi, nie chwaliłem się, że to mnie interesuje. Trochę wtedy były inne wymogi formalne niż dzisiaj, teraz byłoby to nie do przejścia. Rodzice dowiedzieli się przypadkiem. Ktoś mnie rozpoznał na treningu i przekazał im, że widział, jak trenuję na stadionie.

Była kara?
Odbyła się rozmowa z rodzicami, oni nigdy się nie interesowali tym sportem, nigdy nie widzieli na żywo jak żużel wygląda. Byli zaskoczeni i przez fakt, że to ukrywałem, na pewno niezadowoleni. Były wyrzuty i rodzice stwierdzili, że wszystkiemu winny jest motocykl, którym tato czasami pozwalał się wcześniej przejechać. Obiecali mi kupić własny – zostaw synek ten żużel, nie chodź tam więcej, będziesz miał tu swój własny motor i będziesz sobie tutaj po podwórku jeździł – mówili....Ale to już było za późno, złapałem żużlowego bakcyla i nie chciałem rezygnować. Byłem już wtedy blisko licencji, szybko się uczyłem jazdy. Poznałem Andrzeja Huszczę, który w zasadzie ze mną zaczynał. Miał może ze trzy treningi więcej. Zawsze go podziwiałem, że tyle osiągnął w żużlu i stał się dzisiaj legendą zielonogórskiego speedway’a. Obiecałem moim adeptom, że jak powstanie pomnik na rondzie, poprosimy pana Andrzeja o wspólne zdjęcie. Cieszą się i czekają na ten moment.

Nie zrobił pan kariery żużlowca, ale zdobytą wiedzę i umiejętności wykorzystuje w pracy trenerskiej.
Moja przygoda z jazdą skończyła się jakoś tak szybko. Rozleciało się to nawet nie bardzo wiem, kiedy. Złamałem nogę, może więcej chciałem niż umiałem. Skończył się sezon, miałem przerwę w jeździe, dostałem się na uczelnię - nie mogłem pogodzić nauki z treningami. W domu były naciski, że przede wszystkim szkoła. To nie jest tak, że żużel i koniec – teraz też powtarzam adeptom, że muszą skończyć szkołę, bo jak im się powinie noga w żużlu, to zostaną z niczym.

Skończył Pan jeździć, ale w żużlu pozostał.
Żużel po prostu uzależnia. Jest jak choroba, z której nie da się wyleczyć. Później zrobiłem kursy sędziowskie, zdobyłem uprawnienia trenerskie, spikerskie, byłem komisarzem toru – miałem chyba wszystkie uprawnienia wydawane przez GKSŻ przez zarząd okręgu i mogę się tutaj nieskromnie pochwalić, że jestem jedyną w Polsce osobą, która przeszła wszystkie szczeble szkolenia i pracy w żużlu. Teraz historia zatoczyła koło i dzisiaj zajmuję się szkoleniem młodzieży. Pracujemy wspólnie czekając na sukcesy młodych zawodników.

Niedawno trzech naszych adeptów uzyskało licencję żużlową. Jak to było kiedyś?
Zdawałem licencję z Andrzejem Huszczą i Jurkiem Marcinkowskim – to młodszy brat Zbyszka Marcinkowskiego. Wszyscy pamiętamy chyba jego sukcesy z Zenonem Plechem. Egzamin wygląda tak samo jak kiedyś. Jest część praktyczna, zawodnicy muszą pokonać cztery okrążenia w odpowiednim czasie w pojedynkę i w czwórkę spod taśmy, oczywiście bez wywrotki, a na szczytach łuków malowana jest dziesięciometrowa linia w odległości 5 metrów od krawężnika - adept nie może tej linii przekroczyć. Jest też część teoretyczna z regulaminu sportu żużlowego. Warto podkreślić, że nasi adepci - Helwig, Tufft i Boduch - wykręcili w Toruniu trzy najlepsze czasy dnia.

Jak przyciągnąć młodych ludzi do żużla?
Wszyscy, którzy próbują swoich sił w motocrossie, na jakichś innych motocyklach i czują smykałkę do motorów, staje się to ich pasją, z reguły trafiają do żużla. Chcą czegoś więcej- adrenaliny, chęci rywalizacji. Takich pasjonatów szukamy i czekamy na nich w szkółce. Chętni mogą do nas trafić już w wieku 11 lat. Rodzice nie ponoszą kosztów szkolenia, a i tory są mniej niebezpieczne, są dmuchane bandy. Żużel się mocno rozwinął.