Aktualności

Dziś urodziny Macieja Jaworka. Mistrza Polski z 1986 roku
Dziś urodziny obchodzi jeden z najbardziej utalentowanych i utytułowanych wychowanków Falubazu Zielona Góra. Indywidualny Mistrz Polski z roku 1986 i trzykrotny złoty medalista DMP z Falubazem Zielona Góra.

Maciej Jaworek w Falubazie Zielona Góra startował od 1978 roku. Łącznie w barwach naszej drużyny jeździł przez 11 sezonów i zdobył w nich 1350 punktów. Trzykrotnie z zielonogórską drużyną sięgał po złoto w lidze (1981,1982,1985) i dwukrotnie po brąz (1979,1984). W latach 1980 i 1982 wygrywał finały Srebrnego Kasku. Był Indywidualnym Mistrzem Polski w gronie juniorów (1982) oraz seniorów (1986)

Historia Macieja Jaworka opisana przez Krzysztofa Zawadzkiego w artykule opublikowanym w serwisie po-bandzie.com.pl

Wszystko zaczęło się dzięki pogoni legendarnego Edwarda Jancarza. Gorzowianin, w 1976 roku, w trakcie ligowego boju z Falubazem minął po zażartej walce, trwającej trzy okrążenia, Stefana Żeromskiego. Kilka chwil później wszyscy zgromadzeni zmuszeni byli oglądać straszny wypadek Fabiszewskiego i Marcinkowskiego. Zielonogórzanin z całym impetem uderzył głową w bandę. Oliwy do ognia kiełkującej pasji dolewały hałas, prędkość, zapach oraz niepowtarzalna atmosfera. Decyzja zapadła. Spokojny, ułożony młodzieniec z Warki pod Warszawą, który dotąd przejawiał większe zainteresowanie przyrodą niż sportem, zapragnął być żużlowcem. Mama Macieja, w przekonaniu o jego słomianym zapale, uległa i podpisała zgodę na treningi syna. Powątpiewała w możliwości swojej pociechy. Później było już za późno.

Wiosna 1977 roku to okres rewolucji silnikowej. Przejście z silników dwuzaworowych na czterozaworowe. W szkółce praca wre. Wzór samozaparcia, ambicji i pracowitości stanowi Andrzej Huszcza. Z grona 230 rówieśników Czesław Czernicki przepuszcza przez sito trzydziestu adeptów, którzy wyjeżdżają na tor. Z wyselekcjonowanego grona do egzaminu na licencję żużlową w Lesznie przystępuje sześciu, a zdaje pięciu juniorów. Wśród nich są Jan Krzystyniak, Wiesław Pawlak, Andrzej Jarząbek oraz Janusz Smolarek. 16 czerwca 1978 roku na Smoczyku zalicza pierwszy poważny sprawdzian. Maciej Jaworek staje się pełnoprawnym zawodnikiem i zbiera pierwsze szlify. Wspólnie z Andrzejem Jarząbkiem i Jarosławem Glinką startuje w zawodach pod nazwą Puchar Pokoju i Przyjaźni Krajów Demokracji Ludowej. Cykl pozwala zapoznać się z różnymi modelami nawierzchni, podpatrzeć innych zawodników, wzmocnić się zarówno sportowo, jak i mentalnie.

Nadchodzi czas debiutu. Trudno o lepsze okoliczności, a za takie można traktować potyczkę z naszpikowaną gwiazdami Stalą Gorzów – aktualnym drużynowym mistrzem Polski. Na torze przy Śląskiej startowali wówczas Jancarz, Rembas, Nowak czy Proch. Falubaz zdominował pierwszą fazę spotkania. W drugiej części zawodów liderzy Stali doszli do głosu i pokonali przyjezdnych w stosunku 64:44. Debiutant zdobywa punkt i notuje wykluczenie za upadek. Zielonogórzanin nie traci zapału. Za cel postawił sobie wywalczenie stałego miejsca w ligowym składzie. Pełen determinacji chce spłacić dług wdzięczności wobec trenera Czernickiego, który jeszcze w czasach szkółki wstawił się za Maćkiem, gdy trener Sochacki powątpiewał w jego predyspozycje. 

Prawdziwe powody do dumy Jaworek ma w przedostatniej kolejce ligowej. Na własnym torze, w obecności nadkompletu publiczności, odpiera napór zmierzającej po tytuł leszczyńskiej Unii. Falubaz z kompletnym Huszczą oraz przebojowym Jaworkiem – dziesięć punktów i dwa bonusy, pokonują Byki w stosunku 69:39. Sezon kończy z brązowym krążkiem DMP na szyi – drugim w historii klubu. Młodość, zadziorność i dziarskość napędzają młodego juniora. Wykorzystując czarną nawierzchnię toru przy Wrocławskiej, próbował naśladować mistrza jazdy pod bandą, częstochowskiego Lwa – Józefa Jarmułę.

Następny rok to sukcesywny rozwój. Po drodze w 1980 roku wpadł mu w ręce Srebrny Kask. W Zielonej Górze zwyciężył po emocjonującej szarży. Na trasie minął Marka Kępę z lubelskiego Motoru w biegu dodatkowym. Na najniższym stopniu podium stanął Wojciech Żabiałowicz. Kolejny rok to zuchwały i skuteczny atak na pierwszy w historii Falubazu złoty medal DMP. Supremacja na krajowym podwórku ligowym i ugruntowanie wysokiej pozycji w kategorii młodzieżowej. Indywidualnie Jaworek dorzuca brąz MIMP oraz trzecie miejsce w Srebrnym Kasku.

Rok 1982 to prawdziwe żniwa dla zielonogórskiego Falubazu. Zespół wygrywa czternaście z osiemnastu spotkań, co daje drugie z rzędu złoto. Tytuł indywidualnego mistrza Polski zdobywa Huszcza, który miesiąc później, wespół z Krzystyniakiem, dokłada do klubowej gabloty puchar za Mistrzostwo Polski Par Klubowych. W lipcu, w Opolu, rozegrano finał MIMP. W osłabionej stawce, z uwagi na brak największego pretendenta – Wojciecha Załuskiego, Maciej Jaworek dominuje w zawodach. Z czternastoma punktami na koncie zdobywa upragniony tytuł. W swoim ostatnim starcie ulega Bernardowi Dropale z Kolejarza. Jak twierdził po zawodach, po czterech zwycięstwach zabrakło koncentracji na starcie.

Wisienkę na torcie symbolizuje finał Srebrnego Kasku w Rybniku. Doszło tam do pasjonującego pojedynku. Na polskie tory zaczęły wówczas wyjeżdżać Jawy z centralnym wlotem paliwa, które były znacznie szybsze od standardowych Jaw 894. Ich dostępność była mocno ograniczona, a przywilej korzystania z nich miało wyłącznie kilka osób w Polsce. Jedną z nich był Leonard Raba – lider Kolejarza Opole, który udostępnił swój sprzęt Załuskiemu podczas rybnickiego finału. W bezpośredniej konfrontacji, pomimo mniejszej prędkości, zwyciężył zielonogórzanin, który w całych zawodach oddał tylko jeden punkt na rzecz Zenona Kasprzaka. Zdecydowały większe doświadczenie, opanowanie oraz wyszkolenie techniczne. W ten okazały sposób Jaworek bezdyskusyjnie potwierdza swoją dominację wśród młodzieżowców.

Finał MIMP 1982 w Opolu. Od lewej: Wojciech Pankowski, Maciej Jaworek, Piotr Żyto. FOT: FACEBOOK PIOTRA ŻYTOfinał Srebrnego Kasku 1982 roku. 

Punktem kulminacyjnym kariery sportowej okazały się zawody z 14 września 1986 roku. Poranek tego dnia był wyjątkowo ponury. W Grodzie Bachusa trwało Winobranie, a jego zwieńczeniem miał być finał Indywidualnych Mistrzostw Polski. Koloryt i atencję miały zapewnić miejscowe asy. Za głównych kandydatów do zepsucia zielonogórzanom tygodniowej fiesty uznawano leszczynian – Kasprzaka i Jankowskiego, kończącego bogatą karierę Plecha oraz Żabiałowicza z Torunia – jedyny ze stawki startujący na piekielnie szybkiej jednostce Giuseppe Marzotto. Dzisiejsze standardy bezpieczeństwa wykluczyłyby możliwość startu w tak mżystych i barowych warunkach. Deszcz siąpił do południa. W trakcie marszu na stadion tylko garstka kibiców przejawiała optymizm podczas burzliwych pogwarek. Stadion wypełnił się w nadkomplecie. Ostatecznie po zabiegach przygotowawczych udało się wystartować zgodnie z planem.

Po trzech seriach startów prowadził Jaworek z kompletem punktów. Za jego plecami mocno naciskali Kuźniar z Rzeszowa, który miał oczko mniej oraz Błaszak, Huszcza i Plech ze stratą dwóch punktów do lidera. Kluczowy, zgodnie z przewidywaniami, okazał się bieg XIV. Pod taśmą ustawili się Jaworek, Plech, Huszcza oraz Kuźniar. Wymagający i ryzykowny tor sprawiał tego dnia mnóstwo problemów większości zawodników. Nie inaczej było w czwartej serii startów. Jaworek rozpoczął udanym wyjściem spod taśmy. Subtelnie wypchnął kolegę z zespołu na zewnętrzną, by w ułamku sekundy przyciąć do kredy, zamykając ścieżkę wciąż aktualnemu mistrzowi. „Tomek” zabrał się pod bandą i zdołał minąć Plecha po zewnętrznej. Ostrożna, miejscami asekuracyjna jazda nie pozwoliła rywalom na przepuszczenie skutecznego ataku. Czwarta trójka zapisana w programie przy nazwisku lidera. Na nic zdały się protesty pozostałych zawodników. Plech grzmiał przed dziennikarzami, iż w tak trudnych warunkach nie sposób się ścigać, wynik sportowy jest wypaczony, a tracą na tym przede wszystkim kibice.

Zgodnie z powiedzeniem, iż psy szczekają, karawana jedzie dalej, udało się przebrnąć do rozstrzygnięcia w XVII biegu. Od krawężnika: Berliński, Jaworek, Bem, Kępa. Kluczem do zwycięstwa w tym dniu był refleks na starcie oraz płynna jazda z manetką otwartą do oporu. Na wyjściu z pierwszego łuku Bem próbuje swoich sił na szerokiej. Brakuje mu jednak prędkości, by zagrozić gospodarzowi. Kolejność na mecie zostaje ustalona już na pierwszym okrążeniu. Jaworek, Bem, Kępa, Berliński. Wiwatów i śpiewów na trybunach nie ma końca. Runda honorowa, podziękowania kibicom oraz serdeczne gratulacje na torze.

 – Z perspektywy czasu wydaje się, że 14 września 1986 roku to najważniejszy moment mojej kariery. Wówczas zupełnie tego tak nie odczuwałem. Finału nie traktowałem jako szczególnych zawodów. Podszedłem do niego z marszu. Owszem, moja Jawa, na której tak dobrze mi się jeździło większą część sezonu, przeszła w tygodniu poprzedzającym zawody generalny remont. O jakiś osobistych przygotowaniach trudno jednak mówić. Nawet nie trenowałem w piątek, na kilka dni starałem się izolować od żużla. W niedzielę rano zaś, idąc spacerkiem z mieszkania na Gwardii Ludowej, dziś Wyszyńskiego, do klubu na Osadniczą, byłem święcie przekonany, że imprezy nie będzie. Padało i nie zanosiło się na inny obraz pogody przez resztę dnia. Jak zobaczyłem tor, to pomyślałem tylko: trzeba będzie trzymać mocno gaz. Dziś na takim torze nie odbyłyby się żadne zawody – podsumował świeżo upieczony mistrz Polski.

Nikt wówczas nie przypuszczał, że nieuchronnie zbliża się… dla jednych ucieczka, dla innych ratunek. 25 października 1986 r. w Świecku nad Odrą, kierujący nowiutkim maluchem, odbiera dokumenty od pograniczników i zmierza w stronę mostu. Obrał kurs na Berlin Zachodni, lecz punktem docelowym jest Detmold, miasto na przedmieściach Bielefeld w RFN.  Bez konwenansów, Jaworek rozpoczął nowy etap swojego życia. Uwolnił się od permanentnej presji i bezkompromisowej pogoni za zwycięstwem. W obawie przed ewentualnymi niepowodzeniami. Chciał za wszelką cenę wolności, anonimowości, siebie. W owym czasie na próżno było szukać w żużlowym boksie psychologa sportowego lub trenera personalnego. Nie było kilkuosobowych teamów. Zawodnicy mieli wyłącznie siebie. Marzena i Maciej Jaworkowie stanęli przed nieoczywistym wyborem. Dzierżąc miano najlepszego zawodnika w kraju, będąc jednocześnie filarem zespołu i pupilem kibiców, zawodnik ma przed sobą świat stojący otworem. Niemniej, jak mawiał Epikur – wtedy tylko odczuwamy potrzebę przyjemności, gdy z jej braku doznajemy bólu.  

– Wyjeżdżając z Polski liczyłem się bardzo poważnie z faktem, że już nigdy nie wsiądę na motocykl żużlowy. Zresztą, wówczas nie zależało mi specjalnie na tym. Brzmi dziwnie? Sezon 1986 dał mi oczywiście sporo radości i satysfakcji na torze, jednak poza nim jeszcze nigdy nie czułem się tak wypalony, psychicznie zmęczony, zdezorientowany. Chciałem odpocząć od kieratu sportowego. Chciałem spróbować czegoś zupełnie innego… Nie wiem czy ktoś z mego bezpośredniego otoczenia w klubie lub dalszych znajomych widział w czasie tych jesiennych tygodni po mnie moje wewnętrzne rozterki i męczarnie. Najchętniej bym wszystko z siebie wykrzyczał, dał wszystkim do zrozumienia w jakim stanie się znajduję, tak by dano mi wreszcie odpocząć. Nie miałem wewnętrznie dość siły, by poprosić o rok urlopu, zwolnienia z uprawiania żużla, by wszystko to załatwić z podniesioną przyłbicą. Nie miałbym pewnie dość energii, by odpierać wszystkie nieuchronne ataki klubu, federacji, mediów. O sportowych psychologach nikt wówczas nie słyszał, moje wypalenie uznano by pewnie za zwykły kaprys, za jakieś zagrywki. A ja naprawdę byłem wycieńczony… – wyjawia szczerze Jaworek.

– W aucie chciało mi się wyć. Miałem poczucie ostatecznej rozłąki z krajem, czegoś nieodwracalnego. Każda emigracja jest trudna, w tamtej rzeczywistości decyzja o wyjeździe za granicę równała się z zatrzaśnięciem za sobą drzwi na zawsze. Wówczas bowiem „bilet” miało się tylko w jedną stronę… Po raz pierwszy w życiu postąpiłem całkowicie egoistycznie. Są chwile w życiu każdego człowieka, kiedy podświadomie ratujemy własne „ja”, nawet kosztem bliskich, kosztem grupy, która się współtworzy. Tak nakazuje instynkt. Każdy, kto w tym kontekście użył słowa zdrada, niech pomyśli, że nie na darmo jesteśmy indywidualnościami, unikalnymi istotami. I gdy znika lub zostaje osiągnięty cel zbiorowy, każdy maszeruje w swoją stronę – zwierza się zielonogórzanin.

Mniej czasami oznacza więcej. Tą sentencją kierował się żużlowiec. Jeśli prawdziwe jest powiedzenie – ile głów, tyle rozumów, to również prawdziwe: ile serce, tyle światopoglądów. Społeczność żużlowa, dziennikarska, kibicowska podzieliła się wówczas w opiniach. W naturze człowieka jest formułowanie krytyki. Jednakże, obecnie, z perspektywy czasu, poszanowanie oraz wyrozumiałość powinno stanowić fundament relacji ze sportowcami. Świadomość oraz opanowanie w osądach. Nie zawsze zdajemy sobie jednak sprawę, jak mocno słowo jest w stanie ranić drugą osobę. W ogniu krytyki i przypływie adrenaliny, człowiek jest zdolny do haniebnych czynów, również nieodwracalnych w skutkach. Warto zatem poszerzyć perspektywę, wzbogacić percepcję, by nie ograniczać się wyłącznie do własnego interesu.

Zapomniał, że tutaj nie da się bawić w żużel – historia Macieja Jaworka  (cz. 2) | PoBandzie