Aktualności

Mateusz Koszela: Derbów słuchałem w Smoleńsku

W sezonie 2013 Mateusz rozmawiał z zawodnikami Falubazu Zielona Góra w cyklu "Do rosołu z..." Następnie był jednym z autorów materiałów FalubazTV. W roku 2016 przeżył największą, jak do tej pory, przygodę życia. Pokonał autostopem ponad 21 tysięcy kilometrów. Przejechał całą Azję, aż do Birmy, gdzie odbywały się piłkarskie Mistrzostwa Azji Południowo-Wschodniej. Po drodze był wolontariuszem w Kambodży, spał na murawie stadionu żużlowego w Równem, a w Chinach spotkał się z Luisem Figo. Rozsiądźcie się wygodnie i koniecznie przeczytajcie tę niesamowitą rozmowę.

Przyjechałeś do klubu autostopem?
Oczywiście. Dzisiaj pogotowie zamkowe wzięło mnie na stopa, pan, który zajmuje się włamywaniem do domu, więc była niesamowicie interesująca rozmowa o tym, jak rozmontować sejf.

Kiedy rozpocząłeś podróż „Autostopem w świat sportu”?
To zaczęło się od Barcelony kilka lat temu i szybko weszło mi w krew. Podróżuję autostopem dlatego, że lubię. Z Nowogrodu Bobrzańskiego do Zielonej Góry jest 30 kilometrów, więc wolę wystawić kciuka i poczekać, tym bardziej, że trwa to około trzech-czterech minut. I podróż jest ciekawsza niż PKS-em.

Pamiętasz pierwszą osobę, która zabrała Cię na stopa?
To było jeszcze w dzieciństwie. Nie miałem kasy na PKS do Zielonej Góry, więc w ten sposób wracałem do domu. Pierwszego kierowcy nie pamiętam. Natomiast w moim dorosłym podróżowaniu był to kierowca, który zabrał mnie ze Słubic do Berlina na trasie do Barcelony. To był Polak, który jechał po swoją żonę na lotnisko w Berlinie. A ja do Hiszpanii jechałem na mecz Barcelona – Atletico Madryt. To w ogóle śmieszna historia, bo byłem dwa razy w Barcelonie na meczu i dwa razy padł remis 0:0. To niewiarygodne, przecież oni strzelają tyle bramek. Nawet Messi miał karnego i nie trafił. Jeździ człowiek po całym świecie, a bramki swojej ukochanej Barcelony nie może zobaczyć.

Jak Twoje podróżowanie wyglądało w przypadku zawodów żużlowych?
Ciężko, bo kiedy pracowałem w klubie, to studiowałem w Warszawie. Dla mnie całe dwa sezony, które uczyłem się w Warszawie, a spędziłem na Wrocławskiej 69, to same wyjazdy. 450 km w jedną stronę. W sobotę przyjeżdżałem do domu i w niedzielę powrót. Czasem w nocy na stopa umówionego z dziennikarzami NC+. Czasem w poniedziałek rano, wtedy od 6:00 stawałem na wylotówce. Przez te dwa lata natrzaskałem strasznie dużo kilometrów.

A pamiętasz wyjazd do Grudziądza w sezonie 2015?
Pewnie. To było w Boże Ciało, pierwszy nasz mecz w Grudziądzu po awansie GKM-u do Ekstraligi. Wracałem razem z Wami do Zielonej Góry i stwierdziliście, że to nie będzie takie łatwe. Kazaliście mi więc złapać Was na stopa. Stałem jak idiota przed stadionem i łapałem. Natomiast, gdy jechałem do Grudziądza z Warszawy, na postoju podeszło do mnie trzech chłopaków: Ty pracujesz w FalubazTV? Tak. Jeździsz na stopa? Tak. To dawaj do nas. Podróż minęła bardzo szybko i wesoło. Stąd też na stadion przyjechałem w dość dobrym humorze.

I w takim stanie prowadziłeś też wywiady.
Nie będziemy oszukiwać. Ale jak wiecie, wywiady zawsze przebiegały profesjonalnie. Kiedyś paru kibiców się do mnie doczepiło, że w Gorzowie na meczu miałem koszulkę Barcelony. Kibic, który się przyczepił, a dosyć ostra o to była burza, jakiś czas temu napisał do mnie, że mnie przeprasza. Jeśli do Azji pojechałem w koszulce Falubazu, to ta Barcelony jest mi wybaczona. Odpokutowałem więc swoje winy.

Jak na decyzję o podróży do Azji zareagowali rodzice?
Podróżowałem do Hiszpanii, Norwegii i na Ukrainę. W pewnym momencie Europa stała się zbyt małym kontynentem i siedząc przy niedzielnym obiedzie wspomniałem, że fajnie byłoby pojechać do Azji na stopa. – W życiu ci synu na to nie pozwolę. – Jeśli się zdecyduję, nie będę cię pytać o zdanie, tylko po prostu poinformuję. No i mama chwytając się ostatniej deski ratunku, mówi: skup się na Falubazie, zostań dziennikarzem sportowym, przecież w Azji nie ma żużla! I w tym momencie, jak za dotknięciem magicznej różdżki w mojej głowie zrodziła się koncepcja: żużla nie ma, to sport niszowy, ale jest jedna dyscyplina uprawiana na całym świecie. Rzuciłem szybko w wyszukiwarkę internetową: piłka nożna w Wietnamie, reprezentacja Tajlandii, futbol in Laos. Zobaczyłem, że ten futbol tam jest i wyobraziłem sobie dzieci biegające po piaszczystych boiskach za porwaną piłką. Natrafiłem też na Mistrzostwa Azji Południowo-Wschodniej, które odbywają się w Birmie. Powaliło mnie to na łopatki. Podbiegłem do mamy, ucałowałem ją i powiedziałem: jadę do Birmy jako dziennikarz, nie żużlowy, ale piłkarski, żeby zrobić reportaż. Tak się zaczęło.

Co było najtrudniejsze w organizacji takiej wyprawy?
Chyba wizy. W Azji Południowo-Wschodniej to już nie jest problem, ale do Kazachstanu potrzeba zaświadczenia, że gdzieś pracujesz. Rząd kazachski chyba wyszedł z takiego założenia, że jak się do nich jedzie, to po to, by zostać na stałe. Ja nie jestem zatrudniony, więc musiałem zorganizować sobie takie zaświadczenie. Do tego dochodziły szczepienia, skompletowanie sprzętu, organizacja projektu „Podaj piłkę dzieciom”. Dziś Autostopem w świat sportu to zespół ludzi, który dba o jak najwyższy poziom informacji, kontaktu z fanami, itp. Większość postów, które pojawiały się na Facebooku była planowana, jak u mnie była 2:00 w nocy, to tutaj 20:00. W prowadzeniu relacji pomagała mi rodzina: mama, bracia, dziewczyna brata. Bez nich byłoby bardzo trudno.

Jak poradziłeś sobie z dostępem do internetu?
Azjaci wiedzą, że biały człowiek musi: zjeść, wypić i mieć internet. Cztery lata temu w Birmie karta sim kosztowała 100 dolarów, a ja kupiłem ją teraz za 6 zł. Dziś łatwiej jest dostać internet w Birmie niż na autostradzie w Niemczech, gdzie musisz zalogować się i masz do wykorzystania godzinę internetu. W Birmie na totalnym zadupiu łączyło mi się 2G bez problemu i odpalałem filmiki na Youtubie. Problem był w Chinach, bo tam jest wszystko blokowane, więc łączyłem się przez komunikator Wechat, materiały wysyłałem bratu, on to korygował i wstawiał. Ja przez cały pobyt w Chinach nie zajrzałem na Facebooka. Mama zajmowała się kontem bankowym, przekazywała, do kogo wysyłać pocztówki.

Podczas podróży napotkałeś na żużlowe akcenty?
Zaczęło się już na Ukrainie, bo pewną nockę przyszło mi spędzić w Równym. Dla mnie jako kibica żużla to miejsce jednoznaczne ze Speedway Równe. Wyszukałem szybko stadion na mojej mapie i stwierdziłem, że fajnie byłoby się tam przespać. Problem polegał na tym, że miałem do pokonania czterometrowy płot, bo to stadion dosyć mocno zabarykadowany. Udało mi się jednak go przejść z 20 kilogramowym plecakiem. Rozbiłem się na stadionie, na środku płyty i szczęśliwy poszedłem spać. Rano ktoś szturcha namiot, budzi i pyta, co tu robię? Mówię: jestem z Polski, jadę do Chin. Z Polszy? Da, z Polszy, Zielona Góra, wy znaju? Ja znaju, Zielona Góra, eta Patryk Dudek. Szczena mi opadła. Tak Patryk Dudek! No i w ten sposób na Ukrainie wątek falubazowy mi wyskoczył bardzo szybko. Było ich oczywiście znacznie więcej, bo jeździłem z koszulką Falubaz Polska. Dla mnie była ona perfekcyjna, bo łączyła wątek Polski z falubazowym. Mogłem jeździć jako kibic Falubazu i jako dumny Polak.

W Azji spotkałeś jakichś innych Polaków?
Pewnego dnia byłem w ambasadzie w Bangkoku z koszulką Falubazu. Nagle podchodzi do mnie facet, który wyglądał jak Zbigniew Wodecki. Ucieszył się na widok rodaka. Okazało się, że jest deweloperem i mieszka w Bangkoku w apartamencie. Zabrał mnie na basen do pięciogwiazdkowego hotelu. Tak to jest w podróży autostopem, że raz śpisz rozbity w krzakach, a raz w ekskluzywnym hotelu. Potem chodziłem do tego hotelu na basen, przechodziłem przez recepcję i zanim pracująca tam dziewczyna zapytała o numer pokoju, od razu prosiłem o ręcznik i tak spędziłem podziwiając panoramę Bangkoku dwa dni.

Co było najtrudniejsze w tej wyprawie?
Przede wszystkim walka z własnymi słabościami. Jeśli wybierasz się w samotną podróż na 120 dni, przed tym wyjazdem zastanawiasz się: po co, dlaczego, na co mi to, jak to się potoczy? Przecież przy okazji jakiegoś kryzysu, choroby, nie ma nikogo. Różnie człowiek znosi tak długą samotność. Nie miałem wcześniej takiego doświadczenia. Nie wiedziałem, jak poradzę sobie na drugim końcu świata, jeśli ktoś mnie zaatakuje. Bałem się, co może się stać. W końcowym rozrachunku okazało się jednak, że ten mój strach był nieuzasadniony. Azjaci widząc białego człowieka, widzą dolary wymalowane na jego czole. Nie zrobią ci krzywdy, bo jesteś biały, oni lubią białego. Biały to jest ktoś, oni marzą o tym, by być kiedyś w Europie, ale wiedzą, że te marzenia się nigdy nie ziszczą, a Paryż to jest już och i ach. Panuje tam bieda humanitarna. W Kambodży, Birmie czy Laosie ludzie zarabiają strasznie małe pieniądze, ale cztery razy do roku wyrasta ryż z pól, które mają pod domem. Lata jakiś świniak i kilka kur, a z drzewa im spadną kokosy, banany, więc nie głodują.

;

W jakich okolicznościach zadawałeś sobie pytanie: co ja tutaj robię?
Najdziwniej wspominam Chiny. Chińczycy generalnie nie mówią po angielsku. Czy wiecie, jak jest dziękuję po chińsku? Nie wie tego nikt, bo nikomu by nie przyszło do głowy, żeby zadać sobie trud i nauczyć się dziękuję w języku, którym mówi półtora miliarda ludzi. Tak samo Chińczycy myślą o angielskim. Oni wychodzą z założenia, że wszędzie się po chińsku dogadają. A nawet, jeśli już coś ogarną, to trudno im wymówić te słowa, inaczej mają wypracowane narządy mowy. Stąd też z Chińczykami jest kosmos straszny. Do tego inwigilacja, która jest level hard. Ja jeździłem z pałką teleskopową, nożem dla bezpieczeństwa i z gazem pieprzowym, żebym mógł się obronić przy ewentualnym ataku. Dochodziło więc do takich sytuacji, że policjanci zakazali mi wejść z tym do metra. Po godzinnej rozmowie poszli ze mną do metra, jeden trzymał gaz pieprzowy, a drugi pałkę teleskopową i tak jechaliśmy przez 15 stacji. Wysiadłem i mi wszystko oddali. Tam często łapałem się za głowę i myślałem „Co ja tu kuźwa robię?”. Do tego Facebook, Youtube, Google, Gmail – wszystko, co zachodnie, jest w Chinach zakazane. Dlaczego? Z prostego względu. To, co jest zachodnie, tego rząd chiński nie może kontrolować. A więc blokujemy! Na domiar złego jeszcze w Chinach złapała mnie gorączka - 40 stopni! Była jedna jedyna taka skrajna sytuacja, że straciłem równowagę na autostradzie i moje 20 kg mi tak strasznie ciążyło, że padłem na ziemię. Wody nie miałem, bo się skończyła, a do przejścia 4 km. Nie byłem w stanie wstać z tym plecakiem. Zdjąłem go i doszedłem pod wiadukt i tam w cieniu, na siedząco łapałem stopa. Pojechałem na następną stację paliw i tam poszedłem spać. Czułem się fatalnie, a przez tydzień choroby zrzuciłem około 10 kg. Tak mój organizm był odwodniony. Jakaś straszna biegunka mnie dopadła. Wtedy się zastanawiałem, co ja to robię i czy wrócę w jednym kawałku do domu? Czy przypadkiem w worku nie wrócę. To była taka jedyna myśl. Ale raczej ciężko, żebym o tym pisał z podróży, bo mama by zeszła z tego świata. Dopiero teraz mogę opowiadać.

Sympatyczna, pozytywna i najbardziej wzruszająca sytuacja podczas tej wyprawy zdarzyła się w...?
W Kambodży, gdzie odbyłem wolontariat. W Azji Południowo-Wschodniej poznałem Justynę i tak bujaliśmy się przez 40 dni. Była końcówka pory deszczowej, żeby nie kusić losu i nie podróżować w deszczu, znaleźliśmy wolontariat. Trafiliśmy do szkoły w środku kambodżańskiej dżungli. W Kambodży była rewolucja Czerwonych Khmerów. Weszli do kraju komuniści, zdobyli władzę w 1975 roku i w ciągu jednego dnia wyprowadzili całą stolicę na wioski – zgodnie z zasadami komunizmu, że naród ma pracować i być głupi. Mordowali inteligencję na potęgę, a atrybutem inteligentnych ludzi były dla nich np. okulary. Ktoś, kto nosi okulary ma oczy zniszczone przez czytanie książek, jest więc mądry, a jeśli do tego stać go na okulary, jest też bogaty. Bawili się śmiercią jak UPA. Nie stać ich było, żeby strzelić kulkę w głowę, więc brali dziecko i tłukli w drzewo głową, aż umarło. Dorosłego przywiązywali do tego samego drzewa i tłukli haczką. Ich zbrodnie pokazują obozy śmierci, tzw. doły śmierci w Phnom Penh, stolicy Kambodży. Ta wojna trwała do schyłku XX wieku i w efekcie dziś w Kambodży mamy społeczeństwo analfabetów, bo wyniszczono szpitale, szkoły, wszystko. Dzieci nie mają rodziców, bo ojciec zginął na wojnie, a matka zachorowała i też już jej nie ma. My w tej szkole uczyliśmy przez dziesięć dni angielskiego jako wolontariusze. Poy, główny koordynator mówi: Widzisz Mati tego chłopaka? On ma 16 lat i mieszka u mnie w szkole, bo nie ma rodziców. A ten też ma 16 lat, też nie ma rodziców, tylko wychowuje swojego młodszego pięcioletniego brata i siedmioletnią siostrzyczkę. Pomagam im jak mogę. Wyobraźcie sobie taką sytuację, że trafiamy do tej szkoły i widzimy dziewczynkę, która codziennie przychodzi na lekcję w tej samej sukience i na boso. Szkoła drewniana, jeden podręcznik. Dzieci do niej chodzą, ponieważ tam biały człowiek pokaże im na tablecie jakieś parabole, smerfy, czy pingwiny i one są przeszczęśliwe, ponieważ nie mają tego na co dzień. Mieszkają w drewnianych chatkach bez dostępu do ciepłej wody, często też bieżącej. Takie dziecko nigdy nie kąpało się w ciepłej wodzie, żyje codziennie na tym głupim ryżu. I przychodzi do szkoły, bo chce poznać inną kulturę. Spędzaliśmy więc z tymi dziećmi czas i dużo się od nich nauczyliśmy. Któregoś razu rozdaliśmy dzieciakom piłki i kupiliśmy dodatkowo pizzę. One nigdy nie jadły jeszcze pizzy, nie piły coli. Z piłkami był szał, ale to co się stało, gdy zaprosiliśmy dzieci do klasy i poczęstowaliśmy jednym kawałkiem pizzy z mięsem czy ananasem, zapamiętam do końca życia. Podchodzi do mnie dziewczynka i pyta się: teacher, czy mogłabym poprosić o woreczek, by schować ten kawałek pizzy do plecaka? Moja logika jest prosta, myślę sobie by zjadła teraz póki jest ciepła, a ona mi na to: tylko ja bym chciała podzielić się tym kawałkiem z rodzicami i młodszym rodzeństwem. Kątem oka obserwuję pozostałe dzieci i widzę, że część bierze cztery gryzy i chowa pizzę do plecaka. Szok. Nie wiesz, co powiedzieć. Dla nich to coś nowego, niewiarygodnego. Rozumiem ludzi, którzy jeżdżą na wolontariaty, do Kenii, Kambodży czy Peru, by brać od tubylców, a nie im dawać. Choćbym zostawił tam dziesięć tysięcy dolarów, nauczył tysiąca angielskich słówek, to te dzieciaki podarowały mi dużo więcej. Najpiękniejsze na świecie: teacher thank you, najbardziej szczery uśmiech. Pokazały, że ten nasz zepsuty świat, który opiera się na konsumpcjonizmie, jest dużo gorszy niż ich. Mimo że nie mają niczego, potrafią się dzielić. Wyjeżdżaliśmy stamtąd ze łzami w oczach. Tam człowiek nabiera dystansu. Rozumiem Iana z Liverpoolu, który przebywa tam kilka miesięcy, a będzie dłużej, bo to dla niego najpiękniejszy czas w życiu. W Anglii pracuje na poczcie, ale woli być potrzebny w biednej Kambodży niż nawalać pieczątkami od 8 do 16.

;

Utrzymujesz z tymi ludźmi kontakt?
Pewnie. Mam kontakt z nimi. Podczas podróży miałem ze sobą wlepki Falubazu oraz „Czołem wielkiej Polsce”. Będąc w tej szkole w Kambodży załatwiłem wolontariat znajomemu, który przyjechał dwa tygodnie po mnie. Jakiś czas temu zadzwonił i mówi: wchodzę do klasy, dziewczynka wyciąga zeszyt, a tam vlepka „Tylko Falubaz” i obok: „Czołem Wielkiej Polsce”. Wychowujesz nowe pokolenie kibiców Falubazu i patriotów z Kambodży?

Skąd brałeś pieniądze na zakup piłek?
Od dobrych ludzi. Moich przyjaciół, ale także nieznajomych. Przez całą wyprawę do Azji każdy mógł wpłacić pieniądze na specjalne konto. W zamian wysyłałem pocztówkę z konkretnego kraju, który odwiedzałem. Dodatkowo wspólnie z firmą ekantor.pl rozdaliśmy 300 piłek dzieciom w Polsce. Podczas wyprawy do Azji było to około 500 piłek, które trafiły do dzieciaków w Kazachstanie, Kirgistanie, Laosie, Kambodży, Birmie i Tajlandii.

Podczas całej wyprawy zaliczyłeś też kilka imprez sportowych. Udało ci się na przykład obejrzeć jeden z finałów SEC.
Wracając z meczu Falubazu z Poznania poznałem Ewelinę, która w klubie jest w sztabie medycznym. Okazało się, że jedzie do Togliatti, a to przystanek na mojej drodze do Kazachstanu. Nie mogłem uwierzyć w taki zbieg okoliczności. Udało mi się też skontaktować z firmą One Sport, czyli organizatorem cyklu. Byli pod wrażeniem, że ktoś jedzie taki kawał drogi autostopem. Oczywiście zaproponowali nagranie krótkiego materiału video oraz wywiadu. W trakcie tej rozmowy było trochę śmiechu, ponieważ są to ludzie z Torunia, więc musieliśmy poruszyć temat finałowej ucieczki z sezonu 2013. Przed zawodami mogłem pochodzić po parku maszyn i porozmawiać z zawodnikami.

Byłeś także na meczu naszych piłkarzy z Kazachstanem, no i pojawiłeś się w jednym reportażu obok Roberta Lewandowskiego.
Odezwałem się do Łukasza Wiśniowskiego, który odpowiada za projekt „Łączy nas piłka”. Wiśnia pomógł mi spotkać się na przykład z Kubą Błaszczykowskim. Później był materiał video, gdzie faktycznie wystąpiłem obok Roberta Lewandowskiego czy Łukasza Piszczka. Co ciekawe, Polacy mecz z Kazachstanem zremisowali 2:2, ale parę dni wcześniej Kazachowie przegrali z Kirgistanem 2:0. To było dla Kirgistów wielkie wydarzenie, ponieważ oni jeszcze nigdy z Kazachstanem nie wygrali. Coś niewiarygodnego! Mówiło się o tym na każdym kroku. Ponieważ kilka dni później byłem w Biszkeku – stolicy Kirgistanu – poszedłem na mecz mistrza kraju z czwartą drużyną. Początkowo mocno się zdziwiłem, ponieważ wstęp był darmowy. Później okazało się, że to nie przypadek. Było to spotkanie na poziomie naszej A-klasy. Aż przypomniały mi się początki naszego KSF-u. Myślę, że Junior lub Kozioł spokojnie mogliby w Kirgistanie zrobić karierę.

Jak już rozmawiamy o głośnych piłkarskich nazwiskach, to opowiedz jak udało Ci się zrobić selfie z Luisem Figo.
To było w Chinach, gdzie, jak już mówiłem wcześniej, kochają białych ludzi. Rozgrywano mecz pokazowy Europa – Reszta Świata z kilkoma świetnymi zawodnikami światowej klasy. Byłem świeżo po lekturze książki Wojciecha Cejrowskiego, który pisze, że w podróży trzeba mieć tupet gigantyczny jak Mur Chiński. Miałem na sobie klapki, krótkie spodenki, więc wyglądałem jak wczasowicz, a nie poważny człowiek, ale po meczu wyszedłem, wyciągnąłem przed strażnikiem dowód osobisty i powiedziałem: Excuse me, I'm jornualist from Poland, I want to make a interviev with Ronadlinhio, Rivaldo. Chińczyk zdębiał, równie dobrze mógłbym powiedzieć: siema, sprzedaję kiełbaski za 4 złote. Poszedłem więc na pewniaka do szatni gwiazd Ameryki Południowej, ale okazało się, że Brazylijczycy pojechali już do hotelu. Skierowałem się więc do Europejczyków. Tam dowiedziałem się, że Luis Figo jest w autobusie. Podobnie, jak wcześniej pokazałem dowód osobisty i udało mi się dostać na pokład. Podszedłem do Figo i zrobiłem sobie selfie. Na Mistrzostwach Azji Południowo-Wschodniej w Birmie próbowałem tego samego patentu z dowodem i nie przeszło. Ten turniej był już organizowany przez ludzi z Europy i nie odbiegał poziomem organizacyjnym od Mistrzostw Europy we Francji, na które również dotarłem autostopem.

Pamiętam. W sobotę byłeś w Marsylii na meczu Polska – Szwajcaria, a w niedzielę spotkaliśmy się na trasie do Rybnika.
Jechałem 22 godziny, 1800 km, ale mecz w Rybniku się nie odbył. Dowiedziałem się o tym jakieś 100 kilometrów od celu. Tak podróżowałem też ze Światowych Dni Młodzieży z Krakowa do Leszna i też odwołali zawody.

Podczas wyprawy śledziłeś wyniki Falubazu?
Z internetem był taki problem, że mecze nie zawsze mi chodziły, ale Maćka Noskowicza wciągałem nałogowo. W Kazachstanie podróżowałem z Tomkiem, kibicem Piasta Gliwice. Codziennie mu trułem o Falubazie. Chłopak wiedział dosłownie wszystko. Kiedy jechaliśmy rewanż z Apatorem, zostałem specjalnie jeden dzień dłużej w hostelu, aby spokojnie posłuchać meczu. Byłem po nim trochę zawiedziony, ale nie miałem czasu na przeżywanie.

A gdzie słuchałeś Derbów z Gorzowa?
W Smoleńsku. Nocowałem wtedy u polskiego księdza na parafii. Nie do końca orientował się, o co chodzi i dlaczego tak głośno krzyczę.

My w Zielonej Górze też śledziliśmy Twoje losy. Część miasta, w tym również team Falubazu wchodził na Twojego bloga i czytał, co tam w Azji słychać. Dużo takich sygnałów do Ciebie dochodziło?
Odzew podczas wyjazdu był ogromny. Mam świadomość, że ludzie wchodzili wieczorem o 20:00, by zobaczyć kolejny wpis, który zawsze o tej porze wrzucałem. Widziałem też, że zarówno pracownicy klubu, jak i sami zawodnicy, których w większości przecież znam, też zaglądali. Protas lajkował mi posty, a przyjaciel kiedyś wspomniał, że DuZers co chwilę o mnie wypytywał. Mówił też coś, że lubi usiąść na porannym „tronie” i zamiast gazetki wrzucić: „Autostopem w świat sportu” i popatrzeć, co się u mnie wydarzyło. To miłe, że tyle osób śledziło i dawało sygnały. Robisz coś dla siebie, to przede wszystkim, bo taka podróż była spełnieniem moich marzeń, a jeśli jeszcze ludzie chcą cię śledzić, tym lepiej.

Od czasu powrotu do Polski bierzesz udział w wielu spotkaniach z dzieciakami, udzielasz wywiady. Popularność ci nie przeszkadza?
To nie jest jeszcze tak, jak w przypadku Arka Milika, który wchodzi do barze w Neapolu i nigdy nie płaci za drinki. Kilka dni temu jednak ludzie mnie rozpoznali w jednym z zielonogórskich lokali. Zaprosili do stolika i prosili, abym opowiadał. Oni w tym czasie zajmowali się tym, aby nie zaschło mi w gardle. Do sławy Patryka Dudka jednak strasznie mi daleko. Ludzie powoli zaczepiają mnie na ulicy i gratulują wyjazdu. Popularność pozwoli mi się wybić w przyszłości i bardziej trafiać do ludzi. Buduję tak dziś swoją markę, by kiedyś pracować w telewizji.

Twoje autostopowe plany na przyszłość?
Azja była przetarciem. Myślę, że Ameryka Południowa będzie tym czymś, co pozwoli mi się wybić. Tam też pojawią się wątki motorowe, bo moim celem jest Rajd Dakar, a pod kątem piłkarskim Ameryka Południowa to będzie raj na Ziemi. Dodatkowo chcę kontynuować projekt „Podaj piłkę dzieciom”. Ja w Ameryce, a kolega w Azji. Zaatakujemy dwa kontynenty naraz. To będzie dopiero coś! Także Patryk, nie smuć się. Już niedługo nowa odsłona prosto z Ameryki Południowej.

 Zachęcamy do śledzenia dalszych autostopowych przygód Mateusza na jego facebookowym profilu Autostopem w świat sportu