W dzieciństwie nic nie wskazywało, że Piotr Protasiewicz zwiąże swoje życie z żużlem. Ważniejsze były inne sporty. Jednak geny zwyciężyły. Nasz kapitan przez całą karierę mógł liczyć na wsparcie i dobre rady swojego ojca - Pawła Protasiewicza.
Kiedy pierwszy raz Piotr stwierdził, że chce być żużlowcem? I czy Pan się tego spodziewał?
- Raczej nie. Piotr miał zapewnione wszelkie warunki do nauki, do rozwoju fizycznego. Kartingi, wyścigi rowerowe, piłka nożna, koszykówka - był od dziecka wszechstronnie uzdolniony. A ja odszedłem z klubu i nie miałem zbyt miłych żużlowych wspomnień. Nie chciałem, żeby u niego było podobnie.
To, co się zdarzyło, że jednak wybrał żużel?
- Kiedyś odwiedził nas Zbyszek Marcinkowski. Wspominaliśmy dawne czasy, a Piotr się przysłuchiwał. Zbyszek pyta: "a ty młody chciałbyś jeździć"? On zawstydzony, ale oczy mu się zaświeciły, zaszkliły. "Nie słuchaj starego. Jeździj" - Zbyszek dalej go namawiał. I to był taki pierwszy objaw, że ten sport go pociąga.
Jak żona zareagowała na ten pomysł?
- Podzieliliśmy się tak, że żona wychowywała synów, a ja się skupiałem na utrzymaniu rodziny. Żona była uparta, nie zgadzała się, by Piotr uprawiał żużel. Inne dyscypliny - tak. Żużel - nie. Jako rodzice chcieliśmy przede wszystkim, żeby on miał konkretny zawód. Jednak nie chciałem być złym ojcem i obiecałem, że jeśli dobrze zaliczy egzaminy do technikum samochodowego, może pojawić się na dwóch treningach. Potem już szkoła ma być najważniejsza. Był trzeci na liście, więc musiałem dotrzymać słowa.
Jak się rozwijała sytuacja?
- Pojechaliśmy na ten pierwszy trening. Jan Grabowski tłumaczył swoje, a ja swoje, bo wiem, że syn uwielbia prędkość, a nie chciałem, by już na pierwszych jazdach się uszkodził. A on bardzo szybko zaczął jeździć ślizgiem. Robił błyskawiczne postępy. Zdał licencję, a pierwsze zawody miał w Ostrowie i w Gnieźnie. Oba turnieje wygrał.
W juniorskim żużlu szybko odnosił sukcesy.
- I wtedy zdarzył się wypadek. Pojechaliśmy na sparing do Leszna. Przed nim jechał Roman Jankowski, a Piotr dużo gazu odkręcił, wpadł w dziurę, podniosło go, uderzył w zawodnika i jeszcze lewa noga wpadła między szprychy a widełki. Wyrwało mu stopę. Wyglądało to koszmarnie i było mi niesamowicie przykro, że on tak cierpi. Lekarze w Lesznie wykonali operację, zagipsowali stopę. Ale w domu dzieciak mi się wije z bólu, znów do szpitala, tylko do Zielonej Góry i okazało się, że zaczęła się robić martwica. Na szczęście lekarz tutaj w porę zareagował i stopa pod toporek nie poszła. Badał go też wtedy profesor z Lubina, lekarz sportowy, który zajmował się leczeniem górników po wypadkach. Stwierdził, że Piotr dwa miesiące po kontuzji będzie hasał i tak się stało. Goiło się szybko, miał nawet jechać na eliminacje do IMŚJ, ale klub go odwołał bez konsultacji z nami. Zaważyła tylko jedna opinia, że on się do żużla już po tym wypadku nie nadaje.
Na szczęście stało się inaczej.
- Piotr od początku był medialny, lubiany, dlatego dostał zaproszenie na międzynarodowy turniej do Warszawy, gdzie postanowiono zrobić widowiskowy tor dla mijanek i corridy. W jednym z biegów wjechał w przyczepne, wyrwało mu motocykl i z pełną prędkością wpadł prostopadle w płot. Diagnoza: zwichnięcie stawu biodrowego, pęknięta miednica. Klasa maturalna, a on o kulach. Opłaciliśmy kolejne badania, by mógł wrócić do zdrowia i okazało się, że miednica wcale pęknięta nie była. On już sobie nie wyobrażał życia bez żużla, więc zaraz po tym zaczął się szykować do sezonu w Zielonej Górze. Jednak nie doszło do tego, bo Wrocław potrzebował zawodnika. Spędził tam dwa lata.
W każdym z klubów Pana syn chciał osiągać jak najlepsze wyniki, ale za najważniejsze miejsca w karierze uznaje Bydgoszcz i Zieloną Górę.
- W Bydgoszczy spędził osiem lat i to ważne dla niego miejsce pod wieloma względami. Często tam bywa, tam mieszka jeden z jego przyjaciół i wieloletni sponsor Marek Stachowicz z firmy Pentel, który wspierał go nawet podczas startów w Toruniu. Było też blisko Rzeszowa, ale do akcji wkroczyła Zielona Góra. Ja na początku miałem wątpliwości, czy warto, bo już wcześniej były różne podchody, namowy do powrotu ze strony klubu, ale nic poważnego. Piotr zaufał jednak intuicji, wrócił i choć zdarzały się różne zawirowania, to on ma taki charakter, że z całych sił chce walczyć dla swojej drużyny. Wielokrotnie pokazał to w końcówce, kiedy tak wiele zależało od jego wyniku.
Jak Pan postrzega jego karierę po latach?
- Choć zdarzały się dobre momenty, to dla mnie jako jego ojca, to była często gorzka pigułka. Ale jestem dumny ze swoich dzieci. Mam wspaniałych synów i jestem przekonany, że to zasługa mojej żony. Dziękuję jej za to.