– Kiedy jeździłem, zawsze powtarzałem, że prędzej się skończy żużel niż ja zakończę karierę – mówi dzisiejszy solenizant. 10 marca Legenda Falubazu świętuje 64 urodziny.
Niemal wszyscy fani speedway'a wiedzą, że siostra podpisała Panu zgodę na uprawianie sportu żużlowego, podrabiając podpis Waszej mamy. Dlaczego ukrywał to Pan przed rodzicami?
Zosia podpisała zgodę, a na mecze Zgrzeblarek zabierał mnie brat Stanisław. Zanim trafiłem do szkółki, rodzice nigdy żużla nie widzieli. Nasłuchali się tylko, że to ciężki sport, niemal pewna śmierć. Nie chciałem się im sprzeciwiać, ale prędkość i jazda ślizgiem kontrolowanym robiła na mnie niesamowite wrażenie. To było jak skosztowanie zakazanego owocu w raju.
Przypomnijmy, jak doszło do tego, że go Pan spróbował i trafił do szkółki żużlowej?
Mój kolega z zawodówki na Wyspiańskiego Władek Kukiel chciał się zapisać i mnie też namawiał. Władek był chudy, wysoki i trener Stanisław Sochacki stwierdził, by wybrał koszykówkę lub siatkówkę. Ja natomiast dostałem pieczątkę ze skierowaniem na badania lekarskie. Wracając do domu autobusem chwaliłem się, że mam papiery od trenera Sochackiego i zostanę żużlowcem. Miałem 17 lat. To był już poważny wiek, by zacząć. Rok 1974.
A, gdy mama pierwszy raz pojawiła się na stadionie pewnie była przerażona, bo miał Pan wypadek.
Niestety tak. Był to pojedynek z Łodzią i z trójki świeżo upieczonych adeptów z licencją, trener wytypował mnie. Na drugim łuku, gdzie siedziała mama, za szeroko się rozpędziłem i uderzyłem z impetem w bandę. Zagipsowali mnie i tak wyglądał mój inauguracyjny sezon.
Pamięta Pan pierwszy start, pierwsze biegowe zwycięstwa?
Treningi zaczęliśmy wiosną 1975, a już w lipcu zdaliśmy egzamin na licencję. Jazdy było wtedy zdecydowanie mniej. Na treningach było nas ośmiu, a do dyspozycji mieliśmy zaledwie trzy motocykle. Jedne z pierwszych zawodów, które pamiętam to Puchar Stali. Zdobyłem 11 punktów na 12 możliwych, przegrałem tylko bieg ze Stefanem Smołą z Leszna. Miło wspominam ten mój pierwszy sukces. W 1975 startowaliśmy w II lidze i awansowaliśmy do I. Ale w porównaniu z Lesznem, Gorzowem czy Rybnikiem byliśmy słabym zespołem. Karta szybko się odwróciła i od 1978 aż do połowy lat 90. ścigaliśmy się w najwyższej klasie rozgrywek. Zdobyliśmy cztery tytuły Drużynowego Mistrza Polski. Poszczególnym zawodnikom zdarzały się spadki formy i porażki. Ja miałem cięższy mecz i zaraz pisano w gazetach, że nie wiadomo, co się dzieje. A nikogo nie powinno to dziwić. Jesteśmy tylko ludźmi. Mamy w życiu trudniejsze momenty. Najgorzej, jak słabszą formę zaliczali topowi zawodnicy: Maciej Jaworek, Jasiu Krzystyniak, Henryk Olszak.
Pojawiła się popularność, presja klubu, mediów, czy kibiców?
Zawsze kochałem jeździć, reszta to dodatek. Na popularność musiałem zapracować. Kibice byli ogromnym wsparciem. Nie zawodzili, nie odwracali się mimo porażek. Zawsze wierni i dumni. Pamiętam wiele meczów z wypełnionym po brzegiem stadionem. Fakt, że nasz obiekt był mniejszy, ale czuliśmy, że fani są z nami. A przyśpiewka: „Andrzej Huszcza nie odpuszcza” mocno mnie mobilizowała. Jednak od drugiej połowy lat 90. zaczął się kryzys. W prasie nas nie oszczędzano, artykuły bywały ostre, wręcz bezlitosne. Gdy kończyłem karierę w Falubazie, w 2005 startowaliśmy w Ekstralidze. Był to trudny sezon, przegrywaliśmy wtedy na wyjazdach, u siebie, przegrywaliśmy prawie każdy mecz.
Komu najwięcej Pan zawdzięcza?
Moim pierwszym trenerem był Stanisław Sochacki. Gdyby nie on, nie byłoby Andrzeja Huszczy. Kiedy dobrze sobie poczynałem na torze, widziałem jego uśmiech, a to było dla mnie ważne i budujące. Trener jest potrzebny szczególnie na początku kariery, by nauczyć adeptów prawidłowych nawyków. Poza tym duże znaczenie ma talent i ciężka praca.
Przez ponad 30 lat był Pan pogromcą ligowych torów i budził postrach wśród rywali.
Dzięki temu miałem mentalną przewagę. W latach 70. mówiło się, że Józef Jarmuła jeździ ostro, niemal na granicy faulu. Nasi bali się go już przed meczem w parku maszyn. Któregoś razu w Częstochowie wjechałem mu w ścieżkę na płocie i przez cztery okrążenia Jarmuła wyprawiał cuda, podjeżdżał, podnosił koło, ale nie poddałem się i wygrałem. Po biegu zły powiedział: „ehhh, nie zrobiłeś mi młody miejsca”.
I nigdy się Pan nie bał?
Od początku strasznie mi się to podobało. Prędkość, ślizg kontrolowany na łukach, bliskość bandy i adrenalina, która napędza człowieka. Uwielbiałem się ścigać. Kiedy nie było jeszcze dmuchanych band, jeździło się jak w beczce. Po jednej z akcji po orbicie, tuż przy samej bandzie, trochę ode mnie starszy Zbyszek Filipiak wykrzyczał: „Andrzej! Jak ci się łańcuch urwie, to już z tego nie wyjdziesz.” Uważnie słuchałem, co podpowiadali koledzy, ale wierzyłem że nic złego się nie stanie i dalej tak samo ... pełen gaz i do przodu!
Sytuacji na krawędzi chyba było sporo w Pana karierze.
Na przykład w 1977 w Łodzi zdobyłem duży komplet - aż 18 punktów. Wszystkie biegi jechałem po płocie. Kiedy się tak od tej bandy odbijałem, to chwilami w powietrzu leciałem. I jak dojechałem do mety, czułem jakby mnie ktoś w tyłek kopał.
Był Pan znakomitym żużlowcem, pewnie często pojawiały się oferty z innych klubów?
W 1985 lub 1986 prawie jedną nogą znalazłem się w Gdańsku. Choć proponowano duże pieniądze i wiele przywilejów, nie skorzystałem. Dzieci były małe, na dodatek żona z najmłodszą córką w ciąży. Postanowiłem, że zostajemy w Zielonej Górze.
Blisko był transfer do Śląska Świętochłowice.
Żona pochodzi ze Śląska. W Świętochłowicach jeździł jej wujek Paweł Waloszek i rodzina Małgosi chciała, żebyśmy się przeprowadzili. Startowałem wtedy jednak w Anglii i w Zielonej Górze było mi dobrze, więc tematu nie kontynuowaliśmy.
Teraz pewnie z panią Gosią nadrabiacie czas, którego brakowało dla rodziny podczas Pana kariery.
Poznaliśmy się na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Małgosia pracowała jako sekretarz zawodów podczas Mistrzostw Świata Par, ja byłem zawodnikiem rezerwowym i kręciłem się po stadionie. Czarne ładne włosy, piękna buzia, już podczas pierwszej rozmowy przypadliśmy sobie do gustu. Jest ciepła, bardzo rodzinna. Jestem jej wdzięczny, że wychowała córki sama, bo byłem wciąż w rozjazdach.
Można powiedzieć, że przez całe życie otaczają Pana głównie kobiety.
Pamiętam obie moje babcie. Mamę ojca na Litwie odwiedziłem tylko raz w wieku czterech lat. Mieszkała z siostrą w gliniano-drewnianym domu. Miała duże łóżko z napuszonymi poduszkami i kołdrą. Pamiętam, jak babcia powiedziała do siostry mieszając polski z rosyjskim: „Longina, ściel łóżko, Anrej idzie spać”. Przez 14 lat byłem najmłodszy z rodzeństwa, więc miałem sporo ulg. Choć mama była nieugięta i zabraniała mi jeździć na żużlu. Bardzo się bała o moje zdrowie. Moje trzy córki są wizualnie do siebie podobne, ale z charakteru absolutnie różne. Liczyłem, że po dwóch córach będzie syn, ale najmłodsza Kasia ma pociąg do motoryzacji większy niż niejeden chłopak. Moje dzieci wychowały się na stadionie przy W69. Jestem też bardzo dumny z wnuczek, choć przyznam, że jedna wyłamała się z żużlowej tradycji, bo na meczach bała się hałasu i płakała.
Dziękuję.