Małgorzata Huszcza od początku związku wspierała męża w karierze, bo tak jak on kocha żużel. Dla niej Andrzej to nie tylko świetny zawodnik, ale ukochany mąż, ojciec jej córek i dziadek, który z przyjemnością odbiera wnuki z przedszkola.
Pani Gosiu, jak pani poznała męża?
W 1978 roku na Stadionie Śląskim w Chorzowie, to moje tereny. To było przed zgrupowaniem mistrzostw świata par. Pracowałam w tym czasie w Polskim Związku Motorowym. Pobraliśmy się 16 lutego 1980 roku. Poprawiny odbyły się dzień później na stadionie "Skałka" w Świętochłowicach, a 18 lutego Andrzej już wyjeżdżał na zgrupowanie kadry do Fergany. W marcu pojawił się na kilka dni z okazji Dnia Kobiet i już kwietniu do Anglii na sezon leciał, także na początku nie czułam się za bardzo
mężatką. W klubie w Świętochłowicach jeździł mój wujek - Paweł Waloszek i kiedyś nawet pojawił się pomysł, że może przeprowadzimy się na Śląsk. W klubie myśleli, że może go zwerbują, ale w jego sercu jest tylko Falubaz.
Co w mężu zwróciło Pani uwagę?
To, że był żużlowcem, a poza tym miłym, sympatycznym, szczerym i otwartym człowiekiem. Taki jest do dziś. Kojarzyłam go już wcześniej z żużla, bo mój tata, kibic, działacz, sędzia szybko jak inni dostrzegł, że to talent, że ten Huszcza jest taki najlepszy, więc się jeździło po Polsce na Huszczę. Potem on się pojawił na stadionie w Chorzowie i nasza wspólna historia szybko się potoczyła.
Czego Pani życzy mężowi z okazji kolejnych urodzin?
Mimo upływu lat ciągle jesteśmy szczęśliwi. Andrzej jest świetnym mężem, ojcem, a dziadkiem to jest już najwspanialszym. Jak nasze córki były małe, często go nie było w domu, ale teraz nadrabia ten czas jako super dziadek. Wnuczki go uwielbiają. Udało nam się stworzyć fajną rodzinę. Córki są blisko, Kasia nawet z Anglii przyleciała na taty urodziny, więc nic innego poza zdrowiem nam nie potrzeba.
Dziękuję.