Przyjaźnił się z Bolesławem Prochem i Stefanem Żeromskim, ze Zbigniewem Marcinkowskim przeżył wiele niezapomnianych przygód. Mirosław Łukaszewicz jeździł dla Falubazu w latach 1073-1976 i do dziś z błyskiem w oku wspomina barwne czasy naszej drużyny. Od lat kibicuje Falubazowi i wierzy w nasze utrzymanie.
Pochodzi Pan z Gorzowa, ale startował w Zielonej Górze. Jak do tego doszło?
- Zacząłem studiować na WSI. Na drugim roku zapisałem się na żużel. Licencję zrobiłem w 1973 roku, miałem wtedy już 22 lata. Jeździłem w Falubazie do 1976 roku. W tym samym roku się ożeniłem. Zgłosiło się do mnie Gniezno, że ma dla mnie czteropokojowe mieszkanie i to zdecydowało. Ze mną poszedł Romuald Łoś, a w tym samym czasie Zbyszek Marcinkowski przeniósł się do Torunia. To był pierwszy rok, kiedy trzech zawodników odeszło. Pamiętam jeszcze spotkanie, na którym toczyła się rozmowa o naszych mieszkaniach. Prezesi zapytali Romualda, ile chce pokoi, odpowiedział, że trzy. Zapytali mnie, a ja pomyślałem, że jak trzy, to mogą mi jeden urwać, więc odpowiedziałem, że cztery. I dostałem bardzo ładne mieszkanie na pierwszym piętrze. Dwa lata jeździłem w Gnieźnie, potem niestety miałem konflikt z trenerem Rajmundem Świtałą. Na treningu zawsze było tak, że wyznaczał zawodników: ty kroisz, a ty czekasz. Kroił ten, co jechał po dużej, a czekał ten, co po krawężniku. Ale przy tylko takim podziale nie można było skutecznie sprawdzić motocykli. Pewnego razu pojechaliśmy na turniej do Bydgoszczy i trener nagle mnie wycofał z zawodów. A potem jeszcze dowiedziałem się, że to ja odmówiłem jazdy i po nocach psuję motory klubowe. Sytuację próbował załagodzić Andrzej Pogorzelski, ale nie zamierzałem przepraszać, bo to pomówienia były, więc Gniezno mnie zawiesiło i nie mogłem nigdzie startować. Jeszcze z Rzeszowa się kontaktowali, żebym tam jeździł, ale to za daleko. Tak się zakończyła moja przygoda. Potem wziąłem ze Zbychem Marcinkowskim CPN w Czerwieńsku w ajencję i rok go prowadziliśmy. Otworzyłem też pawilon handlowy z galanterią ślubną, wtedy jedyną w
naszym mieście. Później związałem się zawodowo z agencją ochroniarską, która tu zabezpieczała m.in. zawody młodzieżowe.
Ze Zbigniewem Marcinkowskim nadal się Pan przyjaźni.
- Sporo mieliśmy wspólnych przygód, nie o wszystkich mogę opowiedzieć. Ale pamiętam, jak jechaliśmy w parze w meczu z Lublinem. Miałem niebieski pokrowiec, a pod spodem czerwony kask. Zbychu był w czerwonym kasku. Miałem wtedy falstart albo kogoś wywróciłem i pokrowiec mi spadł. Sędzia przerwał bieg i wykluczył czerwonego. Dzwoniono do niego z parkingu, że to nie Zbychu zawinił tylko ja, ale był nieugięty. Jego wykluczono, a ja musiałem jechać w powtórce. Do dziś mi to ze śmiechem wypomina. Pamiętam też, że mieliśmy silnik, który nazywano „pewna śmierć”. Jeździł na nim Kazimierz Tyliński i raz sobie nogę złamał, miał też coś z kręgosłupem. Nikt nie chciał na nim startować, ale mechanicy spiłowali wszystkie numery. Jak pojechaliśmy na trening do Gorzowa, bo tu budowali tor, to startował na nim Zbyszek Filipiak. Stuknął wtedy w dechy! Ale był zły, że dostał ten silnik.
Mirosław Łukaszewicz, 1973
Było o Panu głośno zanim został Pan żużlowcem.
- Na żużel miałem zamiar zapisać się w Gorzowie, ale wyrzucili mnie ze szkoły za ulotki antypaństwowe. Wielokrotnie byłem przesłuchiwany. Dostałem wyrok poprawczaka do 21 roku życia. Usunęli mnie razem z dwoma kolegami, trafiłem do Głogowa, potem na studia do Zielonej Góry. Teraz toczy się sprawa w sądzie o anulowanie tego wyroku. Pierwszy raz na żużlu byłem z ojcem, jak miałem pięć-sześć lat. Zawodnicy startowali z betonowych pasów. Pamiętam czasy Bogusława Rogala, Edmunda Migosia. Jego często spotykałem na Grobli. Pamiętam, że kiedyś przyjechał swoim WFM bez tłumika, kupił coś w kiosku i zostały mu drobne. Masz mały, schowaj sobie – krzyknął do mnie, a ja byłem dumny, że dostałem coś od „tego” Migosia.
Odchodził pan w 1976, kiedy Falubaz spadł do drugiej ligi.
- Później stanęliśmy po dwóch stronach barykady w Gnieźnie. O mnie mówiono, że jestem mistrzem świata na trzy okrążenia, bo ostatni łuk to była dla mnie porażka, ale starty miałem świetne. Dostałem wtedy motocykl marki Weslake, który jak się otworzyło gaz, kleił się do toru i jednocześnie minąłem Zbyszka Filipiaka i Janka Grabowskiego. Gniezno wtedy wygrało.
Przez rok jeździł Pan w drużynie z Andrzejem Huszczą, który swoją karierę zaczął w 1975.
- Andrzej od początku był silny, krępy i śmialiśmy się, że jak tylko na torze widzi szparę, w którą może wjechać, to zgina kierownicę, a potem doprowadza do normalnego stanu. Poza tym, Jerzy Rembas często mówił do niego: jak wiem, że jedziesz z tyłu, to wolę cię puścić.
Drużyna Falubazu Zielona Góra 1975, Mirosław Łukaszewicz na motocyklu piąty od lewej
Tęskni Pan za żużlem?
- Pierwszy rok po zakończeniu startów aż się trząsłem słuchając transmisji. Potem mi minęło i chodziłem na wszystkie zawody. Kiedyś nawet Zbigniewa Morawskiego spotkałem na stadionie, pokazywał mi swój nowy motor, nawet się przejechałem. Teraz oglądam wszystkie mecze i bardzo wam kibicuję. Uważam, że się utrzymacie, choć różne opinie krążą, ale to takie przed meczem gadanie. Ekstraliga to podstawa, uda się wam ją zachować.
Wie Pan, że w tym roku przypada już 75-lecie zielonogórskiego żużla?
- Pamiętam jeszcze wcześniejsze obchody, na których pojawił się Stanisław Sochacki, Stefan Mańka. Niestety, wielu działaczy i zawodników odeszło. Szkoda bardzo Janka Grabowskiego, Bolka Procha i Stefana Żeromskiego, z którymi się przyjaźniłem czy Jarka Glinki, który zmarł tak niedawno. Ale mam nadzieję, że obchody staną się okazją do spotkania z tymi, którzy jeszcze zostali.
Dziękuję.